Ten tydzień zakończył czwartą turę zabiegów przy użyciu urządzenia Lumea Prestige firmy Philips. Cały zestaw, który otrzymałam do testów przedstawiłam już w osobnym poście. Znajdziecie tam też informacje na temat tego w jaki sposób działa urządzenie i jak należy je obsługiwać.
Zabiegi wykonuję w domu i powtarzam je co dwa tygodnie. Pierwszy zabieg wykonałam 14 marca br. Utrzymanie całego harmonogramu zabiegów, wszelkie przypomnienia o nadchodzących zabiegach, nie są dla mnie problemem, ponieważ jak wspominałam poprzednio korzystam z aplikacji Lumea. Aplikacja trzyma za mnie wszystko w ryzach. Jeśli z jakiegoś powodu zabieg przesuwałam np. o jeden dzień, to program automatycznie aktualizował kolejną datę zabiegu. Jest to bardzo pomocne, ponieważ moje dni mijają szybko i intensywnie, toteż nie zawsze o wszystkim pamiętam lub też nie zawsze mam czas danego dnia, by relaksować się przy użyciu światła impulsowego.
Przygotowanie do zabiegu jest niezwykle proste, ponieważ należy dokładnie ogolić depilowane miejsca, naładować urządzenie lub podłączyć je do prądu. W pierwszej kolejności pozwalamy, by rozpoznało kolor naszej skóry i doradziło nam właściwy poziom intensywności zabiegu. Jeśli z jakichś przyczyn poziom intensywności światła okaże się zbyt wysoki, to Philips Lumea Prestge pozwala by przejść na tryb manualnego doboru intensywności światła. W moim przypadku pachy i bikini to poziom 4, natomiast nogi to poziom 5. Poza niefortunnym zdarzeniu z tatuażem, nie miałam żadnych problemów w trakcie wykonywania zabiegów. Nie zdarzyło mi się, bym odczuwała dyskomfort z powodu źle dobranej mocy światła.
Jak już wspomniałam najważniejsza rzecz w czasie zabiegu, to by włos był w momencie odrastania, ponieważ Lumea kieruje impulsy światła do cebulek włosów, w rezultacie czego włosy w naturalny sposób wypadają, a ich proces odrastania zostaje zahamowany. Urządzenie jest wyposażone w 4 nasadki, które osobno przeznaczone są do całego ciała, pach, okolic bikini i twarzy. Każda z nich różni się kształtem, rozmiarem okienek i filtrami.
A teraz najważniejsze - efekty! Pierwszy zabieg nie przyniósł mi żadnych efektów. Drugi zabieg zdecydowanie osłabił włosy w obrębie okolic bikini i nóg. W tych obszarach było ich już nieco mniej na udach, ale łydki nadal nie nastrajały mnie pozytywnie. Musicie wiedzieć, że walczę z włosami, które są dość mocne, sztywne i ciemne. Pachy pozostały nadal bez zmian. Trzeci zabieg okazał się być przełomowy. Bikini przedstawiało najbardziej widoczne efekty, ponieważ włosy były już tylko pojedyncze. Na nogach było ich już o niebo mniej, a te które odrosły były dużo słabsze i delikatniejsze. Małe ale jest takie, że np. na piszczelach mam placki w postaci włosów, ponieważ są też miejsca gdzie nie ma ich wcale. Trochę śmiesznie to wygląda. Jedynym powodem usprawiedliwiającym ten fakt jest to, że mam naprawdę szczupłe nogi, by nie powiedzieć bardzo chude i operowanie urządzeniem praktycznie na kości pokrytej skórą jest trochę trudne. Być może błyski nie były dokładne. Okolica pach chyba jest u mnie strefą najtrudniejszą, ponieważ włosy stały się jedynie słabsze. Odrastają nadal w pełnej krasie ;) Czwarty zabieg póki co nie wniósł wiele więcej, ale gołym okiem widać, że włosy są na pewno słabsze i bardziej delikatne.
Kolejne zabiegi przede mną. Oczywiście spodziewajcie się dalszej relacji z mojej przygody z urządzeniem Lumea. Póki co wstrzymuję się od wydawania sądów na temat skuteczności, ponieważ mam na to jeszcze naprawdę dużo czasu. Do napisania zatem! ;)