In
blogmas2018,
kosmetyki mineralne
Blogmas 2018 | Shine bright like a diamond ...Lily Lolo | #17 - 22
Odpoczynek psychiczny to był niestety priorytet tego tygodnia, stąd i blogmasowa cisza. Ostatni tydzień w pracy, świąteczna bieganina, wyniki badań i kilka spraw do załatwienia sprawiło, że uszło ze mnie powietrze. Nie tak miało to wszystko wyglądać, ale życie realne nie zawsze toczy się tak, jak sobie planujemy. Wczorajszy dzień był dla mnie ostatnim dniem pracy w tym roku. Moje prywatne dziecko nie posiada się z radości, że jest wolne i nie trzeba wstawać kiedy jeszcze jest ciemno. W szkolne i przedszkolne mury ruszamy dopiero drugiego stycznia. Doczekałam się w końcu moich wyników badań i chyba najważniejszym zdaniem z całego tego arkusza jest wpis mówiący, że nie obserwuje się komórek nowotworowych... tak. Dla odstresowania gotowałam dziś przez cały dzień.
Posmęciłam trochę, by wreszcie móc przejść do rzeczy nieco przyjemniejszych. Zawsze kiedy sięgam po puder Flawless Silk marki Lily Lolo, w głowie odzywa mi się piosenka, której wersy zna chyba wiele osób Shine bright like a diamond. Paradoksalnie jest to jednak puder, który daje rozświetlenie bardzo naturalne i bardzo korzystne dla oka.
Początkowo nie byłam do niego przekonana, gdyż jako osoba z cerą mieszaną, która z biegiem dnia popada w swój własny blask, mogłabym z niego totalnie zrezygnować. Sprawa miała się tak dosyć długo, ponieważ okres wakacyjny, moje zaburzenia hormonalne i tarczyca, która zwariowała, dawały o sobie długo znać. Był nawet taki moment, że non stop świeciłam się jak choinka. W końcu, kiedy po całkiem nietypowej 6-miesięcznej kuracji (o której niedługo napiszę), dogadałam się z moją cerą i pomyślałam, że jest do dobry moment, by wrócić do pudru Lily Lolo. Okazało się, że był to najlepszy moment!
Jeśli chcecie sięgnąć po puder Flawless Silk, musicie wiedzieć, że ma on różowo - brzoskwiniowe zabarwienie. Nie każdy czuje się dobrze w kolorze różowym i nie każdy może go na swojej twarzy nosić. W moim przypadku, kiedy skóra w miesiącach zimowych jest bledsza, nie ma to wielkiego znaczenia. Puder zawdzięcza swój kolor zabarwieniu połyskującej miki tlenkami żelaza. Wszystko zachowane jest w dobrym tonie i daje subtelne rozświetlenie. Skóra wygląda zdrowo i bardzo radośnie ;) Bardzo podoba mi się ten efekt o tej porze roku. Wyglądam na bardziej wypoczętą niż jestem ;)
Zaznaczyć muszę, że akurat tego pudru wykończeniowego używam jedynie z podkładem mineralnym Lily Lolo, gdyż akurat ten duet okazuje się być najbardziej trafny. Niweluję za jego pomocą nie zawsze pożądany efekt pudrowości. Stosowanie kosmetyku ma być przyjemnością, więc po kilku innych testach, postanowiłam nie robić już błyszczących eksperymentów. Produkty kremowe w moim przypadku nie są dobrym połączeniem z tym pudrem wykończeniowym. Sprawdzi się wówczas jedynie jako zwykły rozświetlacz. W tradycyjnym wydaniu Flawless Silk nie podkreśla i nie w chodzi w pory. Skóra jest optycznie wyrównana i wygląda bardzo korzystnie. Będzie dobrym wyborem dla miłośniczek satynowego rozświetlenia. Mój zimowy faworyt!
Puder FLAWLESS SILK możecie zamówić na stronie dystrybutora Costasy.
Skoro nie było mnie tu trzy dni, to znaczy, że choruję nadal i choruję z przytupem. Nie ma się jednak co nad sobą zbyt mocno rozczulać, bo wówczas traci się czujność wojownika ;) Jeszcze osiem dni do celu. Tego się trzymajmy. Zdobyłam dziś dla Martyny stój murzynka na przedszkolne Jasełka. Prababcia Lidka pożyczy nam drewniane korale, tylko blond afro mojego dziecka jakby inne niż to, które Pan Wychowawca zamierzał mieć na scenie. Dziecko postanowiło, że nie założy peruki, nie powie wierszyka. Nuci pod nosem kolędy, więc może jakoś to będzie. Piątek już blisko...
Tymczasem mamy już kawałek choinki, z dyskontu budowlanego, na balkonie. Siedzi smutna w doniczce, jeszcze bez jasności świateł, ale wszystko przed nami ;) Ogarniemy drzewko, jak tylko któregoś dnia wrócimy, a będzie jasno. Zapowiadają śnieg, ale chwilowo leje deszcz i jest bardzo nieprzyjemnie. Idą Święta.
Choroba pokonała chwilowo mój układ oddechowy, ale ostatnie nuty jakie chodzą mi po głowie to zapach wosku o prostej nazwie Wood Smoke, który należy do szeregów WoodWick. Bardzo wyrazisty dymny zapach, który przywołuje na myśl prawdziwy zapach cedrowego drewna i opalanych drewienek. Nie będzie to zapach dla każdego, ale na taką pogodę, chociaż nie kojarzy się z czasem świątecznym, będzie w sam raz. Jak siwy dym.
Chorowanie nie jest rzeczą przyjemną, szczególnie kiedy trzeba ogarnąć codzienność i chodzić przy tym wszystkim do pracy. Jednak wczoraj wieczorem kaszel już mnie pokonał i myślałam, że się po prostu uduszę. Uratowały mnie inhalacje, o których przypomniałam sobie całkiem przypadkiem. Skoro przeżyłam ostatnią noc, to znaczy, że jeszcze nie pora na mnie ;) Ostatnie dni były słodko - gorzkie. Wszystko trzeba przeżyć. Czekam na trochę odpoczynku psychicznego od pracy. Generalnie mam już dość życia problemami rodzin wychowanków i nie ukrywam, że każdy dzień traktuję na przetrwanie. Jeszcze dwa tygodnie.
Myślę, że ten #blogmas będzie doskonałym czasem, by opisać zaległe produkty, po których śladu już w zasadzie nie ma i podejrzewam, że gdyby nie to, że postarałam się kiedyś i zrobiłam zdjęcia, to dałabym sobie z nimi spokój. Dość dawno zużyłam dwa ostatnie produkty OnlyBio i chyba od nich zacznę to odgrzewanie kotletów.
Hipoalergiczny szampon do włosów normalnych OnlyBio - przyprawia o zawał już samym opakowaniem, bo jest to przecież grube, ciężkie szkoło, które w warunkach łazienkowych stanowi wyzwanie... by utrzymać je przy życiu! Niestety bardzo stresujące było dla mnie również używanie tego szamponu, z bardzo prostej przyczyny - plącze on moje włosy niemiłosiernie. Niejednokrotnie wyrwałam sobie garść włosów, próbując pozbyć się strasznego kołtuna, który powstawał na głowie po każdym myciu. Jedynie tona odżywki łagodziła sprawę. Sam szampon jest dla moich włosów przeciętny, żeby nie powiedzieć obojętny. Dobrze się pieni i to chyba jest jak dla mnie jedyny jego plus. Przy codziennym myciu włosów, wydajność też nie jest najgorsza.
Całkiem inaczej sprawa ma się z drugim produktem OnlyBio, czyli Nawilżająco - odżywiającym płynem do kąpieli, który uprzyjemniał mi codzienne kąpiele w wannie. Pomijam opakowanie, bo jest jeszcze cięższe niż poprzednika (mieści 500 ml) i w ogóle nie ma pompki. Jednak sam płyn skutecznie 'zmiękcza' wodę, całkiem dobrze się pieni i jest nawet korzystny dla mojej skóry, która w okresie zimowym wymaga specyficznego podejścia pielęgnacyjnego. Zapach praktycznie niewyczuwalny. Myślę, że sam produkt bardzo podobny w działaniu do wersji dla maluszków. Muszę się przyznać, że nie wymagam wiele od tego typu produktów, a priorytetem dla mnie jest by moja skóra nie wznosiła się na wyżyny swędzenia. Reszta jest w zasadzie mało ważna. Jeśli jednak lubicie naturalne produkty, to ten jestem Wam w stanie polecić.
Mikołajki upłynęły szybko. Jak każdy dzień pracowniczy, z niemiłym akcentem na sam koniec. Pewnych sytuacji nie da się niestety przewidzieć i najlepiej nie roztrząsać ich niepotrzebnie. Trzeba to po prostu przeżyć. Chyba tak to najlepiej określić. Moje prywatne dziecko czekało na Mikołaja tak bardzo, że o 5:50 już o nim nie pamiętało i tylko bałagan przy butach sprawił, że obudziła tatę w popłochu, bolejąc bardzo, że starszy pan zjadł jej wszystkie krówki, które mu zostawiła. Bezczelny!
Z uwagi na to, że przez cały dzień nie miałam okazji by napisać kolejnego posta, ani też światła by zrobić jakieś sensowne świąteczne zdjecia, postanowiłam pokolorować świat Suchym olejkiem samoopalającym MARULA znanej mi już marki Vita Liberata. Zużyłam go w czasie kiedy moja opalenizna żegnała się z tym światem, a ja próbowałam jeszcze na siłę przedłużyć letni czas, który w tym roku cieszył nas przecież bardzo, bardzo długo.
Marula Dry Oil Self Tan to pierwszy na świecie produkt samoopalający z filtrem SPF 50. Orzeźwiająca i lekka konsystencja olejku posiada wiele cennych właściwości które są doskonałym uzupełnieniem przy wyjątkowej opaleniźnie. East African Marula Oil jest 4-krotnie bardziej nawilżający niż olejek arganowy oraz zawiera 4 razy więcej witaminy C niż pomarańcze.
Tahitian Monoi Oil odbudowuje skórę i dogłębnie ją nawilża. Technologia pHenO2® nadaje stopniową i naturalnie wyglądającą opaleniznę, która już po jednej aplikacji utrzymuje się nawet 4-krotnie dłużej niż po zastosowaniu innych produktów samoopalających. Certyfikowane składniki organiczne odżywiają i pielęgnują skórę zapewniając równocześnie szerokie spektrum ochrony SPF 50.
Tahitian Monoi Oil odbudowuje skórę i dogłębnie ją nawilża. Technologia pHenO2® nadaje stopniową i naturalnie wyglądającą opaleniznę, która już po jednej aplikacji utrzymuje się nawet 4-krotnie dłużej niż po zastosowaniu innych produktów samoopalających. Certyfikowane składniki organiczne odżywiają i pielęgnują skórę zapewniając równocześnie szerokie spektrum ochrony SPF 50.
Po wyjęciu z kartonika wydaje się być bardzo niebezpieczny. Ciemne zabarwienie kosmetyku zwykle nie nastraja pozytywnie i przynosi wiele obaw w trakcie aplikacji, która wbrew pozorom z tym przypadku jest naprawdę bardzo łatwa. Ciemny kolor niknie w trakcie rozsmarowywania olejku i tylko delikatnie daje znać, gdzie został naniesiony. W zasadzie dopiero po 3 - 4 aplikacji widziałam, że skóra jest rzeczywiście przyciemniona. Plusem kosmetyku jest na pewno brak, charakterystycznego dla produktów samoopalających, nieprzyjemnego zapachu spalenizny oraz wysoki filtr SPF50. Olejek wchłania się szybko, nie pozostawia na skórze tłustej warstwy, która szczególnie latem nie jest raczej numerem jeden. Produkt pięknie podkreśla istniejącą już opaleniznę, dodaje jej blasku i świeżości. Jedyny minus to dość wysoka cena i ograniczona dostępność produktu.
"Marula Self Tan Oil został stworzony aby otulić skórę luksusowymi suchymi olejkami oraz nadać jej naturalny blask opalenizny równocześnie zapewniając jej wysoką ochronę przed promieniowaniem.”
Alyson Hogg
Mamy dziś 5 dzień grudnia, a to oznacza, że w dniu wczorajszym poległam. Niestety realne życie nie jest takie kolorowe i często wypadają nam rzeczy, których całkowicie nie planujemy. Ja nie planowałam wczoraj, że moje dziecko rozbije wargę i rozkwasi nos na przedszkolnej ścianie. Zostałam poinformowana o małym zadrapaniu pod nosem, natomiast odebrałam dziecko, które wyglądało jak po zderzeniu z czołgiem. Rozumiem, że każdy w pewnym momencie życia doświadcza różnych ran wojennych, ale moje dziecko robi to dosyć często. Osiwieć można... Po powrocie do domu dzień się całkowicie rozjechał, ponieważ ranne w boju przedszkolnym dziecko, padło na drzemkę, a każdy rodzic wie czym się kończy drzemka po godzinie 16. W zasadzie do 24 nie można liczyć na wolny wieczór, ale tym samy oszczędza się pieniądze na dniach darmowej dostawy, bo po prostu nie ma się czasu na internetowe zakupy. Jest pięknie ;)
Oprócz pijanych reniferów, suchych szyszkowych badyli i gwiazdek (które pośpiesznie zainstalowałam wczoraj na błyskawicznie umytym oknie w pokoju rannego dziecka) to tak naprawdę w domu nie mamy jeszcze ozdób świątecznych. Panuje za to nasz tygodniowy bałagan, nad którym w okolicy weekendu już w zasadzie trudno zapanować ;) Myślę, że w sobotę, o ile wreszcie przestaniemy być chorzy, ogarniemy chociaż trochę świąteczne klimaty. Tymczasem nie w głowie nam poczuć święta, bo po prostu staramy się dotrwać do końca tygodnia... Dziś moje dziecko poszło do przedszkola ze stygmatami na twarzy. Dzielnie pozowało do świątecznego zdjęcia, a pan fotograf obiecał, że po retuszu będzie wyglądała jak anioł! Mocno chcę w to wierzyć. Poczujmy magię tych Świąt... w krzywym zwierciadle witaj Święty Mikołaju ;)
Jeżeli tak jak ja nie myślałyście wcześniej o pieczeniu pierniczków lub też po prostu nie miałyście na to czasu, to mam dla Was przepis, który jest idealny dla wszystkich spóźnialskich. Pierniczki z tego przepisu wychodzą zawsze, a dzięki temu, że używa się do nich sztucznego miodu ciasto nie wymaga leżakowania, a same pierniczki, jak na pierniczki, szybko miękną i dają się zjeść. Inspiracją do dzisiejszego wpisu były nasze zajęcia kulinarne w pracy, które odbywają się tematycznie zgodnie z motywem przewodnim każdego miesiąca. Oczywiście chyba nie muszę mówić kto te zajęcia kulinarne w Ośrodku koordynuje... Tak moi drodzy, Autysta też człowiek i uczy się gotować ;)
Kilka lat temu wypróbowałam kilka przepisów i jedynym jaki spełnia moje oczekiwania jest przepis z bloga mojewypieki.com*. Podstawowe składniki, łatwa receptura, dzięki którym (a potwierdza to dzisiejszy dzień) w ciągu godziny można wyczarować cudowne pierniczki. Pomijam cały proces lukrowania i misternego ozdabiania, bo niestety na to trzeba mieć bardzo dużo czasu ;)
*do przepisu traficie po linku mojewypieki
Obiecałam sobie, że moje wyzwaniowe posty będą ukazywał się o godzinie 17. Jednak w tej chwili jest godzina 23:47, ja zaczynam pisać posta na dzień drugi. Lepiej późno niż wcale, więc mam nadzieję, że małe minutowe oszustwo będzie usprawiedliwione. Dzień nr dwa przynosi Świąteczną Wishlistę, którą ja na potrzeby własne zmodyfikuję chyba roboczo do listy grudniowej. Ograniczyłam ją celowo tylko do czterech pozycji.
Zara to zło wcielone i przeglądanie stron tego sklepu zawsze kończy się jakimś chciejostwem ubraniowym. Koszulkę ze słoniem Dumbo już mam, więc teraz kolej na coś bardziej kobiecego ;) Propozycji perfumowych miałabym wiele, jednak od jakiegoś czasu obok KENZO FLOWER BY KENZO, chodzi za mną Angel Eau Sucree. Biżuterię najczęściej kupuję w sklepie W.Kruk i niestety chociaż wysyłka zamówień woła o pomstę do nieba, to ja i tak, jak uzależniona do nich wracam ;) Wypatrzyłam w tym tygodniu piękny naszyjnik! ... i kolczyki do kompletu. Moim tegorocznym odkryciem biżuteryjnym jest sklep mollie.pl. Latem kupiłam tam naszyjnik z konstelacją Byka, tym razem wzdycham do minimalistycznych bransoletek w pastelowych kolorach.
Witaj grudniu! ...w wersji angielskiej rzuciłam dziś na Instagramie i tak całkiem nieśmiało postanowiłam rozpocząć mój #Blogmas2018. To już kolejny rok, kiedy czas trochę przyspieszy, trochę się skurczy, ale mam nadzieję, że zmobilizuje mnie do tego, by wywiązać się z wyzwania i trochę rozruszać to moje miejsce, które nie oszukujmy się poszło gdzieś na bok w biegu życia codziennego. Nie ukrywałam nigdy, że pracuję na pełen etat, mam rodzinę, dom i w sumie tylko 24h by to wszystko ogarnąć. Bywa różnie, chociaż praktycznie codziennie mój dzień zaczyna się o 5:30, a kończy gdzieś o okolicy godziny 24 ...albo później. Bywa... uczciwie powiem, że czasem nie ogarniam ;) Bardzo często zmęczenie bierze górę i po prostu idę spać, zamiast pisać tu po nocy. Zdaję sobie sprawę, że tym zdaniem zrażam do siebie wiele osób, ale niestety taka jest prawda. Wielokrotnie powtarzam w życiu codziennym, że obok wszystkich przyjemności chciałabym też chociaż trochę spać ;)
Tym razem Matką całego grudniowego blogowego zamieszania jest zamarzona.pl, to na jej blogu znajdziecie wszystkie najważniejsze informacje. Ja jak zwykle czerpię z 24 pomysłów, ale nie wiem czy uda mi się zrealizować wszystkie. Dziś Christmas Nail Art czyli akurat w moim wykonaniu cztery inspiracje, które w końcu tego roku trafiają do mnie najbardziej ...i chociaż może nie do końca można uznać je za typowo bożonarodzeniowe, bo brak w nich typowych kolorów świątecznych, to ja subtelny błysk uznaję w tym roku za motyw przewodni. W zeszłym tygodniu próbowałam uzyskać efekt ze zdjęcia nr 2, jednak poległam i ostatecznie moje paznokcie pozostały ubrane jedynie w SEMILAC EXTEND 5w1 (kolor Rose 802). Dwa paznokcie odpadły mi po 3 dniach i uznałam to za totalną porażkę. Jeśli starczy mi czasu, jutro zrobię kolejne podejście. Trzymajcie kciuki!