In
blogmas2018,
kosmetyki mineralne
Blogmas 2018 | Shine bright like a diamond ...Lily Lolo | #17 - 22
Odpoczynek psychiczny to był niestety priorytet tego tygodnia, stąd i blogmasowa cisza. Ostatni tydzień w pracy, świąteczna bieganina, wyniki badań i kilka spraw do załatwienia sprawiło, że uszło ze mnie powietrze. Nie tak miało to wszystko wyglądać, ale życie realne nie zawsze toczy się tak, jak sobie planujemy. Wczorajszy dzień był dla mnie ostatnim dniem pracy w tym roku. Moje prywatne dziecko nie posiada się z radości, że jest wolne i nie trzeba wstawać kiedy jeszcze jest ciemno. W szkolne i przedszkolne mury ruszamy dopiero drugiego stycznia. Doczekałam się w końcu moich wyników badań i chyba najważniejszym zdaniem z całego tego arkusza jest wpis mówiący, że nie obserwuje się komórek nowotworowych... tak. Dla odstresowania gotowałam dziś przez cały dzień.
Posmęciłam trochę, by wreszcie móc przejść do rzeczy nieco przyjemniejszych. Zawsze kiedy sięgam po puder Flawless Silk marki Lily Lolo, w głowie odzywa mi się piosenka, której wersy zna chyba wiele osób Shine bright like a diamond. Paradoksalnie jest to jednak puder, który daje rozświetlenie bardzo naturalne i bardzo korzystne dla oka.
Początkowo nie byłam do niego przekonana, gdyż jako osoba z cerą mieszaną, która z biegiem dnia popada w swój własny blask, mogłabym z niego totalnie zrezygnować. Sprawa miała się tak dosyć długo, ponieważ okres wakacyjny, moje zaburzenia hormonalne i tarczyca, która zwariowała, dawały o sobie długo znać. Był nawet taki moment, że non stop świeciłam się jak choinka. W końcu, kiedy po całkiem nietypowej 6-miesięcznej kuracji (o której niedługo napiszę), dogadałam się z moją cerą i pomyślałam, że jest do dobry moment, by wrócić do pudru Lily Lolo. Okazało się, że był to najlepszy moment!
Jeśli chcecie sięgnąć po puder Flawless Silk, musicie wiedzieć, że ma on różowo - brzoskwiniowe zabarwienie. Nie każdy czuje się dobrze w kolorze różowym i nie każdy może go na swojej twarzy nosić. W moim przypadku, kiedy skóra w miesiącach zimowych jest bledsza, nie ma to wielkiego znaczenia. Puder zawdzięcza swój kolor zabarwieniu połyskującej miki tlenkami żelaza. Wszystko zachowane jest w dobrym tonie i daje subtelne rozświetlenie. Skóra wygląda zdrowo i bardzo radośnie ;) Bardzo podoba mi się ten efekt o tej porze roku. Wyglądam na bardziej wypoczętą niż jestem ;)
Zaznaczyć muszę, że akurat tego pudru wykończeniowego używam jedynie z podkładem mineralnym Lily Lolo, gdyż akurat ten duet okazuje się być najbardziej trafny. Niweluję za jego pomocą nie zawsze pożądany efekt pudrowości. Stosowanie kosmetyku ma być przyjemnością, więc po kilku innych testach, postanowiłam nie robić już błyszczących eksperymentów. Produkty kremowe w moim przypadku nie są dobrym połączeniem z tym pudrem wykończeniowym. Sprawdzi się wówczas jedynie jako zwykły rozświetlacz. W tradycyjnym wydaniu Flawless Silk nie podkreśla i nie w chodzi w pory. Skóra jest optycznie wyrównana i wygląda bardzo korzystnie. Będzie dobrym wyborem dla miłośniczek satynowego rozświetlenia. Mój zimowy faworyt!
Puder FLAWLESS SILK możecie zamówić na stronie dystrybutora Costasy.
Skoro nie było mnie tu trzy dni, to znaczy, że choruję nadal i choruję z przytupem. Nie ma się jednak co nad sobą zbyt mocno rozczulać, bo wówczas traci się czujność wojownika ;) Jeszcze osiem dni do celu. Tego się trzymajmy. Zdobyłam dziś dla Martyny stój murzynka na przedszkolne Jasełka. Prababcia Lidka pożyczy nam drewniane korale, tylko blond afro mojego dziecka jakby inne niż to, które Pan Wychowawca zamierzał mieć na scenie. Dziecko postanowiło, że nie założy peruki, nie powie wierszyka. Nuci pod nosem kolędy, więc może jakoś to będzie. Piątek już blisko...
Tymczasem mamy już kawałek choinki, z dyskontu budowlanego, na balkonie. Siedzi smutna w doniczce, jeszcze bez jasności świateł, ale wszystko przed nami ;) Ogarniemy drzewko, jak tylko któregoś dnia wrócimy, a będzie jasno. Zapowiadają śnieg, ale chwilowo leje deszcz i jest bardzo nieprzyjemnie. Idą Święta.
Choroba pokonała chwilowo mój układ oddechowy, ale ostatnie nuty jakie chodzą mi po głowie to zapach wosku o prostej nazwie Wood Smoke, który należy do szeregów WoodWick. Bardzo wyrazisty dymny zapach, który przywołuje na myśl prawdziwy zapach cedrowego drewna i opalanych drewienek. Nie będzie to zapach dla każdego, ale na taką pogodę, chociaż nie kojarzy się z czasem świątecznym, będzie w sam raz. Jak siwy dym.
Chorowanie nie jest rzeczą przyjemną, szczególnie kiedy trzeba ogarnąć codzienność i chodzić przy tym wszystkim do pracy. Jednak wczoraj wieczorem kaszel już mnie pokonał i myślałam, że się po prostu uduszę. Uratowały mnie inhalacje, o których przypomniałam sobie całkiem przypadkiem. Skoro przeżyłam ostatnią noc, to znaczy, że jeszcze nie pora na mnie ;) Ostatnie dni były słodko - gorzkie. Wszystko trzeba przeżyć. Czekam na trochę odpoczynku psychicznego od pracy. Generalnie mam już dość życia problemami rodzin wychowanków i nie ukrywam, że każdy dzień traktuję na przetrwanie. Jeszcze dwa tygodnie.
Myślę, że ten #blogmas będzie doskonałym czasem, by opisać zaległe produkty, po których śladu już w zasadzie nie ma i podejrzewam, że gdyby nie to, że postarałam się kiedyś i zrobiłam zdjęcia, to dałabym sobie z nimi spokój. Dość dawno zużyłam dwa ostatnie produkty OnlyBio i chyba od nich zacznę to odgrzewanie kotletów.
Hipoalergiczny szampon do włosów normalnych OnlyBio - przyprawia o zawał już samym opakowaniem, bo jest to przecież grube, ciężkie szkoło, które w warunkach łazienkowych stanowi wyzwanie... by utrzymać je przy życiu! Niestety bardzo stresujące było dla mnie również używanie tego szamponu, z bardzo prostej przyczyny - plącze on moje włosy niemiłosiernie. Niejednokrotnie wyrwałam sobie garść włosów, próbując pozbyć się strasznego kołtuna, który powstawał na głowie po każdym myciu. Jedynie tona odżywki łagodziła sprawę. Sam szampon jest dla moich włosów przeciętny, żeby nie powiedzieć obojętny. Dobrze się pieni i to chyba jest jak dla mnie jedyny jego plus. Przy codziennym myciu włosów, wydajność też nie jest najgorsza.
Całkiem inaczej sprawa ma się z drugim produktem OnlyBio, czyli Nawilżająco - odżywiającym płynem do kąpieli, który uprzyjemniał mi codzienne kąpiele w wannie. Pomijam opakowanie, bo jest jeszcze cięższe niż poprzednika (mieści 500 ml) i w ogóle nie ma pompki. Jednak sam płyn skutecznie 'zmiękcza' wodę, całkiem dobrze się pieni i jest nawet korzystny dla mojej skóry, która w okresie zimowym wymaga specyficznego podejścia pielęgnacyjnego. Zapach praktycznie niewyczuwalny. Myślę, że sam produkt bardzo podobny w działaniu do wersji dla maluszków. Muszę się przyznać, że nie wymagam wiele od tego typu produktów, a priorytetem dla mnie jest by moja skóra nie wznosiła się na wyżyny swędzenia. Reszta jest w zasadzie mało ważna. Jeśli jednak lubicie naturalne produkty, to ten jestem Wam w stanie polecić.
Mikołajki upłynęły szybko. Jak każdy dzień pracowniczy, z niemiłym akcentem na sam koniec. Pewnych sytuacji nie da się niestety przewidzieć i najlepiej nie roztrząsać ich niepotrzebnie. Trzeba to po prostu przeżyć. Chyba tak to najlepiej określić. Moje prywatne dziecko czekało na Mikołaja tak bardzo, że o 5:50 już o nim nie pamiętało i tylko bałagan przy butach sprawił, że obudziła tatę w popłochu, bolejąc bardzo, że starszy pan zjadł jej wszystkie krówki, które mu zostawiła. Bezczelny!
Z uwagi na to, że przez cały dzień nie miałam okazji by napisać kolejnego posta, ani też światła by zrobić jakieś sensowne świąteczne zdjecia, postanowiłam pokolorować świat Suchym olejkiem samoopalającym MARULA znanej mi już marki Vita Liberata. Zużyłam go w czasie kiedy moja opalenizna żegnała się z tym światem, a ja próbowałam jeszcze na siłę przedłużyć letni czas, który w tym roku cieszył nas przecież bardzo, bardzo długo.
Marula Dry Oil Self Tan to pierwszy na świecie produkt samoopalający z filtrem SPF 50. Orzeźwiająca i lekka konsystencja olejku posiada wiele cennych właściwości które są doskonałym uzupełnieniem przy wyjątkowej opaleniźnie. East African Marula Oil jest 4-krotnie bardziej nawilżający niż olejek arganowy oraz zawiera 4 razy więcej witaminy C niż pomarańcze.
Tahitian Monoi Oil odbudowuje skórę i dogłębnie ją nawilża. Technologia pHenO2® nadaje stopniową i naturalnie wyglądającą opaleniznę, która już po jednej aplikacji utrzymuje się nawet 4-krotnie dłużej niż po zastosowaniu innych produktów samoopalających. Certyfikowane składniki organiczne odżywiają i pielęgnują skórę zapewniając równocześnie szerokie spektrum ochrony SPF 50.
Tahitian Monoi Oil odbudowuje skórę i dogłębnie ją nawilża. Technologia pHenO2® nadaje stopniową i naturalnie wyglądającą opaleniznę, która już po jednej aplikacji utrzymuje się nawet 4-krotnie dłużej niż po zastosowaniu innych produktów samoopalających. Certyfikowane składniki organiczne odżywiają i pielęgnują skórę zapewniając równocześnie szerokie spektrum ochrony SPF 50.
Po wyjęciu z kartonika wydaje się być bardzo niebezpieczny. Ciemne zabarwienie kosmetyku zwykle nie nastraja pozytywnie i przynosi wiele obaw w trakcie aplikacji, która wbrew pozorom z tym przypadku jest naprawdę bardzo łatwa. Ciemny kolor niknie w trakcie rozsmarowywania olejku i tylko delikatnie daje znać, gdzie został naniesiony. W zasadzie dopiero po 3 - 4 aplikacji widziałam, że skóra jest rzeczywiście przyciemniona. Plusem kosmetyku jest na pewno brak, charakterystycznego dla produktów samoopalających, nieprzyjemnego zapachu spalenizny oraz wysoki filtr SPF50. Olejek wchłania się szybko, nie pozostawia na skórze tłustej warstwy, która szczególnie latem nie jest raczej numerem jeden. Produkt pięknie podkreśla istniejącą już opaleniznę, dodaje jej blasku i świeżości. Jedyny minus to dość wysoka cena i ograniczona dostępność produktu.
"Marula Self Tan Oil został stworzony aby otulić skórę luksusowymi suchymi olejkami oraz nadać jej naturalny blask opalenizny równocześnie zapewniając jej wysoką ochronę przed promieniowaniem.”
Alyson Hogg
Mamy dziś 5 dzień grudnia, a to oznacza, że w dniu wczorajszym poległam. Niestety realne życie nie jest takie kolorowe i często wypadają nam rzeczy, których całkowicie nie planujemy. Ja nie planowałam wczoraj, że moje dziecko rozbije wargę i rozkwasi nos na przedszkolnej ścianie. Zostałam poinformowana o małym zadrapaniu pod nosem, natomiast odebrałam dziecko, które wyglądało jak po zderzeniu z czołgiem. Rozumiem, że każdy w pewnym momencie życia doświadcza różnych ran wojennych, ale moje dziecko robi to dosyć często. Osiwieć można... Po powrocie do domu dzień się całkowicie rozjechał, ponieważ ranne w boju przedszkolnym dziecko, padło na drzemkę, a każdy rodzic wie czym się kończy drzemka po godzinie 16. W zasadzie do 24 nie można liczyć na wolny wieczór, ale tym samy oszczędza się pieniądze na dniach darmowej dostawy, bo po prostu nie ma się czasu na internetowe zakupy. Jest pięknie ;)
Oprócz pijanych reniferów, suchych szyszkowych badyli i gwiazdek (które pośpiesznie zainstalowałam wczoraj na błyskawicznie umytym oknie w pokoju rannego dziecka) to tak naprawdę w domu nie mamy jeszcze ozdób świątecznych. Panuje za to nasz tygodniowy bałagan, nad którym w okolicy weekendu już w zasadzie trudno zapanować ;) Myślę, że w sobotę, o ile wreszcie przestaniemy być chorzy, ogarniemy chociaż trochę świąteczne klimaty. Tymczasem nie w głowie nam poczuć święta, bo po prostu staramy się dotrwać do końca tygodnia... Dziś moje dziecko poszło do przedszkola ze stygmatami na twarzy. Dzielnie pozowało do świątecznego zdjęcia, a pan fotograf obiecał, że po retuszu będzie wyglądała jak anioł! Mocno chcę w to wierzyć. Poczujmy magię tych Świąt... w krzywym zwierciadle witaj Święty Mikołaju ;)
Jeżeli tak jak ja nie myślałyście wcześniej o pieczeniu pierniczków lub też po prostu nie miałyście na to czasu, to mam dla Was przepis, który jest idealny dla wszystkich spóźnialskich. Pierniczki z tego przepisu wychodzą zawsze, a dzięki temu, że używa się do nich sztucznego miodu ciasto nie wymaga leżakowania, a same pierniczki, jak na pierniczki, szybko miękną i dają się zjeść. Inspiracją do dzisiejszego wpisu były nasze zajęcia kulinarne w pracy, które odbywają się tematycznie zgodnie z motywem przewodnim każdego miesiąca. Oczywiście chyba nie muszę mówić kto te zajęcia kulinarne w Ośrodku koordynuje... Tak moi drodzy, Autysta też człowiek i uczy się gotować ;)
Kilka lat temu wypróbowałam kilka przepisów i jedynym jaki spełnia moje oczekiwania jest przepis z bloga mojewypieki.com*. Podstawowe składniki, łatwa receptura, dzięki którym (a potwierdza to dzisiejszy dzień) w ciągu godziny można wyczarować cudowne pierniczki. Pomijam cały proces lukrowania i misternego ozdabiania, bo niestety na to trzeba mieć bardzo dużo czasu ;)
*do przepisu traficie po linku mojewypieki
Obiecałam sobie, że moje wyzwaniowe posty będą ukazywał się o godzinie 17. Jednak w tej chwili jest godzina 23:47, ja zaczynam pisać posta na dzień drugi. Lepiej późno niż wcale, więc mam nadzieję, że małe minutowe oszustwo będzie usprawiedliwione. Dzień nr dwa przynosi Świąteczną Wishlistę, którą ja na potrzeby własne zmodyfikuję chyba roboczo do listy grudniowej. Ograniczyłam ją celowo tylko do czterech pozycji.
Zara to zło wcielone i przeglądanie stron tego sklepu zawsze kończy się jakimś chciejostwem ubraniowym. Koszulkę ze słoniem Dumbo już mam, więc teraz kolej na coś bardziej kobiecego ;) Propozycji perfumowych miałabym wiele, jednak od jakiegoś czasu obok KENZO FLOWER BY KENZO, chodzi za mną Angel Eau Sucree. Biżuterię najczęściej kupuję w sklepie W.Kruk i niestety chociaż wysyłka zamówień woła o pomstę do nieba, to ja i tak, jak uzależniona do nich wracam ;) Wypatrzyłam w tym tygodniu piękny naszyjnik! ... i kolczyki do kompletu. Moim tegorocznym odkryciem biżuteryjnym jest sklep mollie.pl. Latem kupiłam tam naszyjnik z konstelacją Byka, tym razem wzdycham do minimalistycznych bransoletek w pastelowych kolorach.
Witaj grudniu! ...w wersji angielskiej rzuciłam dziś na Instagramie i tak całkiem nieśmiało postanowiłam rozpocząć mój #Blogmas2018. To już kolejny rok, kiedy czas trochę przyspieszy, trochę się skurczy, ale mam nadzieję, że zmobilizuje mnie do tego, by wywiązać się z wyzwania i trochę rozruszać to moje miejsce, które nie oszukujmy się poszło gdzieś na bok w biegu życia codziennego. Nie ukrywałam nigdy, że pracuję na pełen etat, mam rodzinę, dom i w sumie tylko 24h by to wszystko ogarnąć. Bywa różnie, chociaż praktycznie codziennie mój dzień zaczyna się o 5:30, a kończy gdzieś o okolicy godziny 24 ...albo później. Bywa... uczciwie powiem, że czasem nie ogarniam ;) Bardzo często zmęczenie bierze górę i po prostu idę spać, zamiast pisać tu po nocy. Zdaję sobie sprawę, że tym zdaniem zrażam do siebie wiele osób, ale niestety taka jest prawda. Wielokrotnie powtarzam w życiu codziennym, że obok wszystkich przyjemności chciałabym też chociaż trochę spać ;)
Tym razem Matką całego grudniowego blogowego zamieszania jest zamarzona.pl, to na jej blogu znajdziecie wszystkie najważniejsze informacje. Ja jak zwykle czerpię z 24 pomysłów, ale nie wiem czy uda mi się zrealizować wszystkie. Dziś Christmas Nail Art czyli akurat w moim wykonaniu cztery inspiracje, które w końcu tego roku trafiają do mnie najbardziej ...i chociaż może nie do końca można uznać je za typowo bożonarodzeniowe, bo brak w nich typowych kolorów świątecznych, to ja subtelny błysk uznaję w tym roku za motyw przewodni. W zeszłym tygodniu próbowałam uzyskać efekt ze zdjęcia nr 2, jednak poległam i ostatecznie moje paznokcie pozostały ubrane jedynie w SEMILAC EXTEND 5w1 (kolor Rose 802). Dwa paznokcie odpadły mi po 3 dniach i uznałam to za totalną porażkę. Jeśli starczy mi czasu, jutro zrobię kolejne podejście. Trzymajcie kciuki!
Przez ostatnie trzy miesiące nie przywędrowało do mnie zbyt wiele nowości, dlatego też ostatni taki post pojawił się z zestawieniem nowości lipca i sierpnia. Nie ukrywam, że mała ilość przesyłek i mała ilość moich własnych zakupów, pozwala mi na systematyczne zużywanie wszystkich kosmetyków, które zgromadziły się w moich szufladach. Rozliczając się ze wszystkich wpisów, zrezygnowałam z Klubu Przyjaciółek Nivea, po czym otrzymałam maila, że zostaję z klubu brzydko mówiąc wyrzucona, ponieważ moja częstotliwość wpisów jest zbyt niska. Poczułam się początkowo trochę niesmacznie, ponieważ moje recenzje jakby nie patrzeć pojawiały się, a w tym samym czasie zostały też wyrzucone dziewczyny, które nie opisywały nic. No cóż, dobrze, że to ja pierwsza skasowałam tam swoje konto i przestałam się logować na platformie Nivea. Myślę, że w najbliższym czasie nie pojawi się żadna recenzja z logo tej firmy.
Zmieniając temat, to na firmę Lirene zawsze można liczyć i tym samym we wrześniu, podobnie jak inne Koleżanki Blogerki, otrzymałam piękną jesienną przesyłkę z nowościami ostatnich miesięcy.
W paczce znalazły się produkty do oczyszczania twarzy, czyli: Miętowy żel peelingujący z węglem z bambusa, Migdałowy kremowy żel myjący z D-Panthenolem oraz Peeling drobnoziarnisty z olejkiem z czarnej porzeczki.
Kolejne kosmetyki to dwa produkty z serii LAB Therapy - Radical Repair NIGHT THERAPY 10%, czyli Serum spektakularnie odmładzające z Ultrafillerem i FastLift Complex z przeznaczeniem do stosowania na noc oraz Miodowa maska do masażu twarzy z kwasem cytrynowym i Linoleique Exclusive z przeznaczeniem do stosowania na dzień i/lub na noc.
Kolejna nowość to Krem prebiotyczny do cery wrażliwej z serii CITY PROTECT z tradycyjnej linii Lirene Dermoprogram oraz zestaw maseczek, które pojawiły się na rynku w ostatnim czasie.
Ostatnie trzy produkty to: Rozświetlająco - nawilżające mleczko do ciała z Purpurową Algą, Ultra - wygładzający krem do rąk z minerałami z Morza Martwego oraz profesjonalny zabieg do użytku domowego, czyli Rękawiczki odmładzające.
Teraz pojawią się już tylko moje własne zakupy i jeśli spojrzeć, że są to zakupy z ostatnich trzech miesięcy, to nie jest tego tak dużo. Z uwagi na to, że przeprowadzam w domu kurację kwasami, robiąc zamówienie w aptece skusiłam się na Kremową kurację nawilżająco - naprawczą marki BANDI. Natomiast po wielu pochwałach dla Oleju z ostropestu, postanowiłam sprawdzić jego działanie na swojej własnej skórze i już teraz Wam powiem, że jego działanie jest naprawdę zaskakujące.
Całkiem niedawno skusiłam się w Biedronce na Urządzenie do mikrodemabrazji i masażu próżniowego. Mam nadzieję, że odważę się go użyć, bo na dzień dzisiejszy sprawdziłam tylko czy zestaw jest kompletny ;)
Na brak perfum nie narzekam, ale po jednym z filmów na YT skusiłam się w końcu na dwie wersje zapachowe Tesori d'Oriente. Wybrałam dwa piękne zapachy w sam raz na jesień - Hammam i Chińska orchidea.
Moje wizyty w Hebe nie są zbyt częste, ale jeśli już zaglądam, to zwykle nie wychodzę z pustym koszykiem. W ostatnim czasie kupiłam w promocji Płyn micelarny do mycia twarzy i oczu marki Tołpa, rozsławiony Arganowy krem pod oczy z olejkiem z pestek winogron firmy Nacomi oraz znany mi już bardzo dobrze Łagodny 2 - fazowy płyn do demakijażu oczy Awokado od Bielendy.
Powyższe zdjęcie to jedyne produkty z sekcji potocznie zwanej kolorówką, które nabyłam w czasie promocji 2 + 2 w Rossmannie. Poza podkładem FIT me! Maybelline wszystkie kosmetyki kupiłam po raz pierwszy. Czuję się rozgrzeszona ;) Wczorajszy dzień to oczywiście BLACK FRIDAY i mogę Wam oficjalnie powiedzieć, że nie kupiłam absolutnie nic!
Moja częstotliwość blogowania powoduje, że wiele rzeczy czeka do opisania w niekończącej się kolejce ;) Tak też było z kosmetykami marki KOI, które w międzyczasie zdążyły zmienić swoje etykiety, jednak wydaje mi się, że to ciągle te same kosmetyki, więc uznałam, że warto o nich na blogu wspomnieć. Urzekają swoimi prostymi opakowaniami, ale dzięki czarnym etykietom, pozostają w tonie kosmetyków bardzo eleganckich. Dla osób kierujących się ku kosmetykom polskim, będzie ważne, że należą do naszej rodzimej marki prowadzonej przez mamę i córkę ;) Jak same mówią: ideą naszego działania jest stworzenie kosmetyków
bogatych w składniki aktywne dla skóry. Dodajemy je w maksymalnych
stężeniach, co daje skuteczny i działający produkt.
KOI, Serum dwufazowe (wit C + A, HA, rokitnik) - to bogaty preparat składający się jak sama nazwa mówi z dwóch faz: olejowej i wodnej. Faza olejowa zawiera olej z awokado i olej z rokitnika, który jest niezwykle bogaty w witaminę C, a faza wodna to w głównej mierze kwas hialuronowy. Obie mieszają się przed użyciem dosyć sprawnie, jednak należy to robić dokładnie, by pod koniec opakowania nie obudzić się z jedną z nich. Kosmetyk rozprowadza się na twarzy bezproblemowo, a skórę pozostawia miękką, lekko satynową, przy czym nie jest ona w żaden sposób klejąca, co nie jest aż takie oczywiste patrząc na to, że mamy do czynienia z fazą olejową. Serum ostatecznie stosowałam raz dziennie, ponieważ używane rano i wieczorem powodowało u mnie lekkie przesuszenie skóry. Dlatego też w pewnym momencie zdecydowałam, że odpowiednim dla niego czasem będzie pora nocna. Zmusiła mnie też do tego pora roku, ponieważ używałam go głównie zimą, a w tym czasie skóra nie szczędzi mi przesuszeń. W miarę stosowania skóra przyzwyczaiła się i mimo stresów, nocnego wstawania wyglądała na w miarę wypoczętą i nabierała zdrowego kolorytu, co w moim przypadku nie jest sprawą dość oczywistą. To co zachwycało mnie najbardziej w tym kosmetyku, to na pewni fakt, że skóra była naprawdę lepiej nawilżona.
KOI, Krem ultranawilżający (kwas HA, kolagen, shea) - z całej trójki był to dla mnie kosmetyk najtrudniejszy, ponieważ jak to z naturalnymi kosmetykami bywa, możemy trafić na coś, to nie do końca może nam odpowiadać. Krem pięknie nawilża i powiem szczerze, że od pierwszego użycia miałam wrażenie, że będzie rewelacyjny. Pozwolił mi uporać się z suchymi skórkami, likwidował niepożądane uczucie ściągnięcia, które szczególnie zimą potrafi zmyć mi sen z powiek ;) Jednak mimo całej swej wspaniałości, lekkiej formuły i dość dobrej ceny, jak na kosmetyk naturalny, to niestety ma jedną podstawową wadę - przy dłuższym używaniu powodował u mnie wysyp niedoskonałości i obwiniam go za to nie po jednorazowej wpadce. Zrobiłam trzy podejścia i z przykrością stwierdzam, że mimo tego, że pięknie trzyma makijaż, jest bardzo komfortowy pod względem wchłaniania, to powoduje u mnie wysyp pryszczy i na to nie jestem w stanie nic poradzić. Wielka szkoda...
KOI, Elixir (lecytyna, kwas HA, nerola) - to kosmetyk, który trochę zaskakuje konsystencją. Bliżej mu do wody, niż do typowego serum, jednak pozostawia na skórze lekko klejącą się warstwę i to niestety może być dla niektórych osób nieco nieprzyjemne. Nie stosujemy jednak tego kosmetyku samodzielnie, gdyż producent zaleca zaraz po nim, nałożyć krem i dopiero ten krok ma dopełniać jego działanie. Nie mogę się z tym nie zgodzić, ale patrząc jedynie na eliksir, to faktem jest, że przynosi skórze wilgoć. Zaraz po zastosowaniu mamy wrażenie jakby skóra dopiero co wyszła spod prysznica, jest mokra, ale określenia tego należy użyć by podkreślić sposób nawilżenia, jaki serwuje nam ten produkt. Używanie kosmetyku na pewno umila piękny, dziecięcy zapach i łatwość stosowania. To swego rodzaju baza nawilżająca pod krem. Stosowana solo, nie spełnia swego zadania nawilżającego. Nadaje się do stosowania zarówno na dzień i na noc. Nie zauważyłam, by eliksir kłócił się z kosmetykami kolorowymi.
Kosmetyki marki KOI nie należą do najtańszych, ale jeśli chcecie spróbować ich sił na swojej skórze, to zachęcam Was do ich przetestowania. Jeśli jednak nie macie dobrych doświadczeń z kosmetykami naturalnymi, to polecałabym w pierwszej kolejności sięgnąć po próbki, chociaż takowe, z tego co się orientuję, ciężko kupić. Ja moje wersje wygrałam z moją dobrą koleżanką Dorotą na Instagramie, więc może tam też spróbujcie swoich sił ;)
Nie jest łatwo znaleźć róż idealny. Róż, który nie będzie wyglądał na twarzy karykaturalnie i jednocześnie zachwyci kolorem na tyle, że nie będzie się chciało szukać już całkiem innego. Ja zdecydowanie wybieram róże wpadające w tony brzoskwiniowe. Dzieje się tak głównie dlatego, że te różowe bezwzględnie podkreślają u mnie wszystkie niedoskonałości, z którymi przychodzi mi się często borykać. Róż marki Lily Lolo w kolorze Life's A Peach to nic innego jak dojrzała w słońcu brzoskwinia, która dodaje świeżości, nawet mojej często zmęczonej twarzy, dając przy tym cały czas bardzo naturalny efekt. Polubiłam go bardzo i w zasadzie towarzyszył mi przez cały sezon wakacyjny.
Life's A Peach to satynowy róż prasowany, który wiedziałam, że prędzej czy później będę miała ochotę przetestować na sobie. Chociaż początkowo bałam się jego intensywności, bo jego pigmentacja zasługuje na piątkę z plusem, to okazał się moim pięknym przyjacielem. Produkt jest bardzo delikatny dla naszej skóry, a jego intensywność można spokojnie stopniować, bez obawy, że przemalujemy naszą twarz. Kolor to rzeczywiście dojrzała, pięknie pomarańczowo - brzoskwiniowa
Wszystkie róże marki Lily Lolo zawierają ekstrakt z mikołajka nadmorskiego, olejek z granatu, olejek
jojoba oraz olejek manuka, które mają właściwości odżywcze i nawilżające. Są odpowiednie dla wegan. Nie zawierają talku. Mogą pochwalić się lekką, jedwabistą konsystencją, bez jakichkolwiek wyczuwalnych drobinek. Byłam zaskoczona, że róż może być tak miękki i jednocześnie tak trwały, w przełożeniu na żywotność na twarzy... jeśli wiecie co mam na myśli ;) Wystarczy lekkie muśnięcie kolorem, a jest on widoczny i prezentuje się naprawdę pięknie. Mój pierwszy wybór okazał się być tym najlepszym, chociaż nie twierdzę, że teraz na zimę, nie zdecyduję się na coś jeszcze bardziej brzoskwiniowego, uciekającego w bardziej brudne tony. Marka proponuje siedem kolorów, co w porównaniu z różami sypkimi Lily Lolo, może nie jest wynikiem ogromnym, ale myślę, że mimo to, można wybrać spośród nich coś dla siebie.
To co zwraca naszą uwagę, to na pewno opakowanie, które jest zdecydowanie mniejsze, niż opakowanie róży sypkich i w odróżnieniu od sypkich, to posiada małe lusterko. Całość, jak w przypadku takich opakowań, zamykana na zatrzask, który działa całkiem sprawnie. Kolorystyka charakterystyczna dla produktów marki Lily Lolo i powtórzę to raz jeszcze, chyba najładniejsza na naszym rynku. Nigdy nie ukrywałam, że taka kolorystyka odpowiada mi najbardziej. Opakowania przemawiają czystością i są jednocześnie bardzo urokliwe, o fotogeniczności nie wspomnę ;) Każde zawiera 4 g produktu, ale zapewniam, że przynajmniej mój egzemplarz jest bardzo wydajny.
Aplikacja produktu nie przysparza kłopotów. Róż nie osypuje się, nie pyli i sprawnie nabiera się na pędzel. Najlepiej pracuje mi się z nim z moim starym pędzlem, który nie raz obiłam już o umywalkę i zapewniam, że taki duet nie spowoduje na twarzy żadnej plamy. Kosmetyk utrzymuje się na twarzy cały dzień, nie wędruje na inne partie twarzy i co ważne, nie podkreśla nierówności twarzy, w moim przypadku jest naprawdę ważne. Będzie dobrym rozwiązaniem dla osób skłaniających się ku kosmetykom mineralnym, ale tym, które cenią sobie rano czas, ponieważ aplikujemy go prosto z opakowania, a nie zaprzątamy sobie głowy wysypywaniem produktu na wieczko! Dla mnie w tej chwili, kiedy wstaję o 5:30, to jest rzecz nie podlegająca dyskusji ;) Naprawdę polecam.
Lubicie produkty Lily Lolo?
Nie jestem mistrzynią w malowaniu paznokci, ale na swój własny użytek robię to całkiem sprawnie.To mi chyba wystarcza. W trakcie roku miałam dość sporą przerwę w jakimkolwiek malowaniu paznokci. Moja stylizacja ograniczała się jedynie do systematycznego ich skracania i ewentualnego pomalowania odżywką. Wszystko to było spowodowane jeszcze zeszłoroczną bostonką, którą zaraziłam się od córki i niestety do maja/czerwca czekałam aż paznokcie odrosną mi na całej długości. Kilka z nich po chorobie po prostu zeszło. Nie był to przyjemny czas, ponieważ na co dzień pracuję w bliskim kontakcie z ludźmi. Jednak powtarzałam sobie, że jest to sytuacja ode mnie niezależna.
Kiedy ponad dwa lata temu spróbowałam hybryd w zaciszu domowym wiedziałam, że jest to coś naprawdę dla mnie. Absolutnie nie miałam czasu na wyprawy do salonów, a lakiery tradycyjnie niezależnie od firmy, trzymały się na moich paznokciach w dobrym stanie najdłużej trzy dni. Jedynym minusem paznokci hybrydowych było dla mnie od samego początku ich zdejmowanie. Może nawet nie tyle co paznokcie, ale skóra dłoni, palców nie znosiła dobrze kontaktu z acetonem. Moja skóra często pęka samoistnie, więc przykładanie do takiej skóry wacików z acetonem było totalnym koszmarem, szczypało niemiłosiernie. Kiedy na rynku kosmetycznym pojawiła się Baza Peel Off marki Neess, wiedziałam, że muszę ją wypróbować na własnych paznokciach. Jako jedyna miała ułatwiać ściąganie hybryd, bez odmaczania paznokci w acetonie, bez spiłowywania.
Baza Peel Off z Neess to produkt, który przypomina bezbarwny, klejący, jakby
silikonowy lakier do paznokci, którego nie utwardzamy w lampie, a jego zadaniem jest zastąpić tradycyjną bazę pod lakier hybrydowy. Dzięki tej bazie pozbycie się lakieru hybrydowego ma być niezwykle proste. Wystarczy jedynie podważyć lakier drewnianym patyczkiem, a cała hybryda schodzi z paznokcia płatem. Cały proces nie będzie taki prosty i bezproblemowy jeśli nie zastosujemy się ściśle do istotnych wskazówek producenta. Sama tego doświadczyłam, więc moim zdaniem warto się do nich stosować ;)
- Bazę poleca się głównie do krótkich paznokci lub delikatnie wystających poza opuszek palca.
- Produkt nakładamy na niezmatowioną płytkę paznokcia, dlatego polecana jest do paznokci słabych, źle znoszących spiłowywanie. Matowienie paznokci może utrudnić późniejsze zdejmowanie lakieru hybrydowego.
- Przed nałożeniem bazy nie stosujemy primera, a nakładamy ją na paznokcie przemyte wcześniej cleanerem.
- Staramy się aplikować bazę blisko skórek.
- Nakładamy dwie, cienkie warwy bazy i nie utwardzamy ich w lampie. Nakładając pierwszą warstwę zabezpieczamy wolny brzeg paznokcia.
- Kiedy baza wyschnie, nakładamy kolorowy lakier hybrydowy, który to należy utwardzić w lampie zgodnie z podanym czasem.
- Paznokcie wykańczamy klasycznym topem, który przemywamy cleanerem.
Zatem jak wygląda cały proces wykonania paznokci przy użyciu Bazy Peel off marki Neess?
1. Odsuwamy/wycinamy skórki. Płytkę paznokcia przecieramy cleanerem, bez wcześniejszego matowienia. Czekamy aż cleaner wyschnie.
2. Zdecydowanie, szybkim ruchem nakładamy cienką warstwę
bazy, zabezpieczamy wolny brzeg paznokcia i czekamy około minuty. Bazy nie utwardzamy w lampie. Wysycha szybko, więc warto nie ociągać się przy jej aplikacji ;)
3. Nakładamy kolejną warstwę bazy i czekamy aż wyschnie.
4. Wybieramy lakier hybrydowy, który nakładamy w dwóch cienkich warstwach, a każdą z nich standardowo utwardzamy w lampie. Staramy się by lakier był nałożony dokładnie tak samo jak baza.
5. Utwardzone paznokcie pokrywamy topem (nie używamy topu no wipe), utwardzamy go w lampie i przecieramy cleanerem.
W teorii wszystko wygląda pięknie ;) Niestety baza nie jest bezproblemowa i w czasie jej użytkowania wychodzą na jaw pewne rzeczy, na które należy zwrócić uwagę, by przypadkiem nie uznać, że baza jest kompletnym bublem.
- Należy precyzyjnie nakładać bazę i jeśli zdecydujemy się zaaplikować ją pod same skórki, to koniecznie trzeba zrobić to samo z lakierem. Baza jest dość klejąca i przerwa, która pozostanie między skórkami a lakierem, będzie widocznie zbierała wszystkie paprochy z otoczenia. Serio!
- Pamiętajmy o zabezpieczeniu wolnego brzegu paznokcia. Pozwoli to cieszyć się paznokciami rzeczywiście dłużej, zaoszczędzimy sobie przerw, wcześniejszego odchodzenia paznokci i zbieraniu się w przerwach nieczystości.
- Baza schnie bardzo szybko i należy nakładać ją zdecydowanie, bez poprawek, gdyż szybko zaczyna się kleić, tworzyć góry i doliny na płytce. Szybko nawet po wyschnięciu łapie paprochy z otoczenia, więc sprawdzajmy jej stan przed nałożeniem lakieru ;) Pędzelek jest krótki, dość sztywny, więc tutaj rolę grają tylko nasze preferencje.
- Jeśli macie problem ze zdejmowaniem paznokci wykonanych na podstawie tej bazy, warto paznokcie wypolerować przed jej ponownym nałożeniem. W prawdzie paznokcie będą trzymały się nieco krócej, ale nie napotkacie problemów przy jej zdejmowaniu.
Jak zauważycie baza nie jest tak łatwa w użytkowaniu jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, ale moim zdaniem zaoszczędza nam ona nieco czasu przy malowaniu naszych paznokci. Pomijamy nie tylko pewnie kroki procesu tworzenia paznokci hybrydowych, ale również nie narażamy ich na potencjalne uszkodzenia w momencie usuwania lakieru. W moim przypadku rzeczywiście wystarcza tylko patyczek, by usunąć hybrydę z paznokci. Niekiedy pozostają na niej drobne, klejące kawałki, ale z powodzeniem schodzą one w czasie mycia rąk lub przetarcia paznokci zmywaczem (jest to ostateczność). Trwałość paznokci jest prawdę mówiąc krótsza, niż w przypadku bazy, którą utwardzamy w lampie, ale z drugiej strony możemy te paznokcie zmieniać znacznie częściej i nie modlić się do naszego odrostu o kolejny dzień wybaczenia ;) Baza zachowuje się tak samo dobrze z lakierami różnych marek, więc w moim odczuciu nie ma znaczenia, jaki lakier się na niej znajduje. Nie polecałabym stosowania tej bazy, jeśli chcecie mieć absolutną pewność co do trwałości hybrydy, np. w czasie wyjazdu, bo z uwagi na jej kapryśność, można się czasem rozczarować. Nie mniej ja będę jej jeszcze używała, bo mimo tych wszystkich niedogodności, ani ja ani bliskie mi osoby, nie borykamy się z uszkodzeniami paznokci, a to było naszym priorytetem. Po prostu to precyzja w przypadku tego produktu, stała się priorytetem nr dwa ;)
A jak Wy oceniacie bazę peel off?
Znacie lepsze?
In
Bionigree,
pielęgnacja włosów
Serum oczyszczające do skóry głowy | Bionigree | Z punktu widzenia osoby z łuszczycą
Nie ma chyba miejsca na ciele, które by nastręczało mi tyle kłopotów, co skóra głowy. Mogę przeżyć niedoskonałości na twarzy, ale łuszcząca się i swędząca skóra głowy, to coś, co chyba przebija wszystko. Jeszcze w zeszłym roku wygrałam w rozdaniu Serum oczyszczające do skóry głowy BASIC_01 marki Bionigree. Chwilę zwlekałam z używaniem tego kosmetyku, ale wszystkie pozytywne opinie tylko zachęcały mnie do sięgnięcia po ten produkt. Owszem, pojawiła się raptem garstka opinii mniej pochlebnych, ale nie wiedzieć czemu, spora część z nich była (ładnie mówiąc) bojkotowana na starcie. Postanowiłam, że sama sprawdzę o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi i
tak zaczęłam stosować serum we własnym zaciszu domowym ;)
Serum oczyszczające do skóry głowy BASIC_01 Bionigree to wg zapewnień producenta kosmetyk trychologiczny przeznaczony do używania profilaktycznie, jak i wspomagająco przy leczeniu poważnych dolegliwości skóry głowy (łupież, łuszczyca, świąd skóry głowy, grzybica skóry głowy, łojotokowe zapalenie skóry, atopowe zapalenie skóry i egzema). Kosmetyk charakteryzuje się najwyższą jakością naturalnych składników, zawiera dodatek olejku z czarnej porzeczki.
Skład:
aqua, potassium oleate, potassium cocate, glycerin, potassium citrate, citric acid, ethyl linolenate, ethyl linoleate, ethyl oleate, ethyl palmitate, ethyl stearate, ethyl alcohol, menthol, bilberry fruit extract, sugar cane extract, orange fruit extract, lemon fruit extract, sugar maple extract, rosmarinus officinalis oil, parfum.
aqua, potassium oleate, potassium cocate, glycerin, potassium citrate, citric acid, ethyl linolenate, ethyl linoleate, ethyl oleate, ethyl palmitate, ethyl stearate, ethyl alcohol, menthol, bilberry fruit extract, sugar cane extract, orange fruit extract, lemon fruit extract, sugar maple extract, rosmarinus officinalis oil, parfum.
Cena peelingu Bionigree nie jest niska, bo waha się obecnie w granicach od 60 do 90 zł. Powiem szczerze, że gdybym miała je kupić sama, musiałabym poważnie się zastanowić, czy chcę wydać tyle pieniędzy na produkt, który może okazać się klapą. W moim przypadku nie zawsze to co naturalne, sprawdza się w praktyce. Jak już wspomniałam problem nabycia serum rozwiązał się sam, bo je po prostu wygrałam. Po czasie okazuje się, że bardzo dobrze, że wszystko potoczyło się tą drogą...
Serum stosowałam zwykle 2 razy w tygodniu i trzymałam je na skórze głowy ok. 30 minut. Aplikacja nie przysparza wielkich trudności, ale kosmetyk jest bardzo wodnisty, a pipeta nabiera produktu tak mało, że wg dołączonej instrukcji nie jesteśmy w stanie nabrać od razu dwóch pipetek. Zapach iście ziołowy, nie do przyjęcia dla każdego, na pewno pomocny w stanach przeziębienia dla nosa ;) Po aplikacji kosmetyku, za sprawą mentolu, czujemy na skórze wyraźne mrowienie i chłodzenie. Nie jest to uczucie nie do zniesienia, ale przyznaję, że stosowałam już produkty, które oszczędzały mi tego typu wrażeń, które szczególnie zimą, nie są przeze mnie preferowane. Po upływie czasu, czyli w moim przypadku po ok. 30 minutach, zmywałam wszystko codziennym szamponem i stosowałam kosmetyki, których używałam stosowałam w mojej pielęgnacji włosów. Wszystko to, pozwoliło mi po pewnym czasie dość do wniosków, które nie były niestety pochlebne. Początkowo byłam bardzo zadowolona z efektów jakie uzyskiwałam dzięki serum Bionigree. Skóra stawała się coraz gładsza, bardziej spokojna, a nadmiar skóry, która zwykle łuszczyła się w bardzo szybkim tempie, zdawał się być coraz mniejszy. Włosy wyraźnie odbijały się u nasady, długo zachowywały świeżość. Pomyślałam wtedy, że wreszcie znalazłam coś, to może być moim lekiem na całe zło. Moje szczęście jednak nie trwało długo, ponieważ po około 3 - 4 tygodniach skóra głowy zaczęła się bardzo przesuszać i schodziła wręcz płatami, mocno sypała się z głowy. Nie były to objawy znane mi z czasów stosowania peelingów do skóry głowy. Dodatkowo pojawiło się mocniejsze niż zwykle, uporczywe swędzenie skóry. Przez cały czas stosowania serum Bionigree nie zmieniałam nic w swojej pielęgnacji, więc winą za pogorszenie stanu skóry głowy obarczam opisywany dziś kosmetyk. Moje włosy nie zdążyły ucierpieć w czasie używania tego kosmetyku.
Jeśli macie jakieś doświadczenia związane z produktami marki Bionigree, to nie ukrywam, bardzo chętnie o nich poczytam. Mam nadzieję, że były one bardziej przyjemne niż moje. Moje spotkanie z Serum oczyszczającym wymagało wizyty u dermatologa. Dlatego ja osoba borykająca się z problemem łuszczycy, nie polecę niestety tego produktu.
Wrzesień jest zwykle dla mnie dość trudnym miesiącem. Powrót do pracy wiąże się zazwyczaj z ograniczeniem czasu wolnego. W tym roku zamieniłyśmy dodatkowo żłobek na przedszkole. Nie narzekamy zatem na brak wrażeń. Dlatego dopiero teraz, kiedy to mamy już połowę miesiąca, przychodzę z postem z nowościami ostatnich dwóch miesięcy.
Jedna z promocji z Rossmannie zaowocowała zakupem maski Hada Labo Tokyo. Stojąc z boku wszelkich kłótni na temat marki, postanowiłam spróbować sił Maski liftingującej na twarz i szyję. O zęby dbam raczej podstawowo i tym razem postawiłam na pastę Denivit w wersji White & Brilliant.
Po raz kolejny próbuję mocy Merz Spezial, czyli suplementu przeznaczonego dla osób chcących zadbać o włosy, skórę i paznokcie. Pierwsza moja kuracja miała miejsce jakieś sześć lat temu. Musiałam ją niestety przerwać. Tym razem jest nieco inaczej, więc liczę na dobre efekty. Dodatkowo moja córka otrzymała w przesyłce plastry Contractubex, które przeznaczone są do leczenia blizn. Po naszych majowych przygodach, mamy z czym walczyć.
Z akcji Czekam na Biovax przywędrował do mnie Trychologiczny peeling do skóry głowy. Ja zdecydowanie mam co peelingować i chętnie sięgam po tego typu produkty. Moje ostatnie punkty w programie Holistic Club wymieniłam na Zaawansowane serum odmładzające 40+ Dr Ireny Eris z serii Algorithm.
W sierpniu skorzystałam z promocji -100 zł w Yves Rocher i poczyniłam zamówienie, które zaowocowało garścią pięknie pachnących żeli pod prysznic, octowymi płukankami do włosów...
...żele pod prysznic i do twarzy przyjechały w wersji 1+1, a w gratisach otrzymałam Vanille Noire, błyszczyk do ust i skoncentrowany szampon do włosów. Czasami zamówienia internetowe bywają bardzo korzystne ;)
Nie byłabym sobą, gdybym nie kupiła czegoś do kolorowania włosów. Uzupełniłam brak mojej Różowej płukanki marki Joanna. Ta z Delii jest dobra, ale niestety w moim odczuciu zbyt intensywna. Ja nie potrzebuję na co dzień aż tak różowych włosów. Płukanka Joanny wymieszana z płukanką fioletową, daje bardzo fajny efekt. U Madziakowo natomiast podpatrzyłam biały toner do włosów i mam zamiar sprawdzić co zdziała na moich włosach ;)
W Rossmannie wypatrzyłam kilka nowości Dove, więc nie odmówiłam sobie zakupu musów do mycia ciała, antystresowego żelu i kokosowego balsamu w spray'u.
Zakupy w Lidlu, również potrafią zaowocować czymś kosmetycznym, więc kiedy wypatrzyłam maski Mediheal, kupiłam dwie odpowiednie dla siebie oraz Krem - maskę do nocnej regeneracji Świeża Figa pod flagą Nature Story od Tołpy.
Swoje nowości systematycznie podsyła mi Nivea i w ostatnim czasie dotarły - szampon i odżywka do włosów z różowej serii Hairmilk, Olejek w balsamie Kwiat Pomarańczy i opisany już przeze mnie suchy szampon dla blondynek.
Agata ma Nosa do dobrych kosmetyków. Właśnie dzięki Agacie i firmie Phenome mam przyjemność używać właśnie cudownego kremu Luminous Apple Cream.
Promocje w Hebe też nie są najgorsze i w cenie jednego płynu micelarnego kupiłam dwa płyny marki Eveline - aloesowy i hialuronowy. W zasadzie to coś mi świtało, że miałam kupić polecane płyny z Bielendy. Nie wiem jak to się stało, ale ich nie znalazłam.
Nie znalazłam płynów, ale w czasie promocji 2 + 2 w Rossmannie zakupiłam właśnie z Bielendy trzy maseczki z serii Botanic Spa Rituals - regenerującą, nawilżającą i przeciwzmarszczkową.
Żeby promocja 2 + 2 mogła dość do skutku, musiałam wybrać jeszcze jeden kosmetyk i tym sposobem kupiłam jeszcze Regenerującą maskę Papaya Hair Food z serii Garnier Fructis. Bananowej niestety nie znalazłam ;(
Zestaw zawierający między innymi Flexy Gel otrzymałam od marki Elisium. Niebawem pokażę Wam jak w łatwy sposób, w zaciszu domowym sprawić sobie piękne paznokcie ;)
Nie wiem czy wiecie, ale pierwszy Mikołaj dotarł do mnie już w sierpniu! Ewelina pracuje za trzech i sprawiła mi niesamowitą niespodziankę już w okresie letnim ;) Jak zwykle zadbała by w paczce było coś dla duszy i ciała. Osobną przesyłkę otrzymała również moja córka i to chyba był najsłodszy element z całej tej niespodzianki! ...chociaż moja Martyna i tak rzuca się z zazdrością na moje królicze miętowe uszy ;)
Wrzesień będzie, a w zasadzie jest bardzo spokojny, bo jak do tej pory nie kupiłam i nie dostałam jeszcze nic. Taki mały kosmetyczny post się szykuje ;)