Rzadko ostatnio piszę o tuszach do rzęs, żeby nie powiedzieć o kolorówce w ogóle. Tak się jednak składa, że z dużo większą swobodą pisze mi się o produktach pielęgnacyjnych. Nie trzeba wówczas robić zdjęć twarzy, a w pojedynkę nie jest to najłatwiejsza sprawa. Z dzieckiem biegającym między nogami również ;) Staram się jednak przełamywać i poskramiać moje wewnętrzne obawy, a przez to przychodzić tutaj również z takimi wpisami. Dlatego dziś post poświęcam nowej maskarze Rimmel Volume Shake, której używałam już jakiś czas i która oszukała mnie niesamowicie!
Nowa masakara Rimmel Volume Shake to konkurencja dla tego typu produktów w tradycyjnych opakowaniach. Posiada opatentowany system Shake-Shake, który sprawia, że po wstrząśnięciu formuła tuszu staje się jednolita i doskonale pokrywa rzęsy. Wszystko to za sprawą nowoczesnego cylindrycznego mieszadła, znajdującego się wewnątrz opakowania, które każdorazowo odświeża formułę tuszu. Perfekcyjna wodno - żelowa formuła, została stworzona na bazie wody i wosków. Tradycyjna szczoteczka wyposażona w elastyczne włókna, które zwężają się na jej końcach, sprawiają, że tuszem można pokryć nawet najkrótsze włoski znajdujące się w wewnętrznych i zewnętrznych kącikach oczu. Tak w wielkim skrócie swoje nowe dziecko przedstawia marka Rimmel i powiem szczerze, że jest to opis bardzo obiecujący. Byłam naprawdę skuszona czytając wszystkie zapewnienia producenta, dlatego też zgłosiłam się do testowania maskary za pośrednictwem portalu ofeminin.pl.
Opisywana przeze mnie maskara mieści się zgrabnym, ciężkim opakowaniu. Już sama oprawa, daje wrażenie, że mamy do czynienia z czymś o niebo lepszym niż inne tego typu produkty kolorowe. Dałam się nabrać i tkwiłam w tych omamach naprawdę dość długo ;) Moje dotychczasowe przygody z tuszami marki Rimmel były naprawdę różne. Ostatnie dwie, za sprawą tuszu arganowego i ogórkowego, zraziły mnie trochę do dalszych spotkań. W przypadku Volume Shake już pierwsze aplikacje były bardzo imponujące. Rzęsy były ładnie wyczesane, wyglądały naturalnie i bez przepychu. Dałam się zauroczyć i byłam szczerze zadowolona. Zadowolona na tyle, że po trzech tygodniach użytkowania twierdziłam, że to najlepszy tusz Rimmel jaki kiedykolwiek miałam okazję używać! Produkt od początku nie był zbyt mokry, ale operowało mi się nim łatwo i już po jednej warstwie tuszu (zdjęcie powyżej), mogłam spokojnie wyjść do ludzi ;) Efekt dzienny dawał mi naprawdę duże zadowolenie. Problematyczne okazało się wówczas jedynie to, że kosmetyk ten słabo podkręca rzęsy i trzeba było się porządnie nagimnastykować, by je widocznie unieść i sprawić, by oko nie wyglądało na bardzo smutne. Moje rzęsy muszą być podkręcone, ponieważ w innym przypadku, nie wyglądają korzystnie, a moje oczy sprawiają wrażenie bardzo zmęczonych.
Generalnie jestem przyzwyczajona do tego, że tusze do rzęs im starsze, tym sprawują się coraz lepiej. W przypadku Rimmel Volume Shake jest niestety całkiem odwrotnie. Im dalej w las, tym więcej baboków ;) Każde kolejne użycie, czy to z wstrząsaniem produktu, czy też nie, powoduje, że szczoteczka nabiera go tyle, że większą część czasu malowania rzęs, spędzam na zbieraniu nadmiaru tego kosmetyku. Jest to bardzo czasochłonne i utrudnia wykonanie szybkiego makijażu, bez zbędnych ceregieli. Tusz się grudkuje i niestety po całym dniu odbija się na powiekach, tworzy nieestetyczne plamy pod oczami - słowem jest wszędzie, tylko nie tam gdzie trzeba ;) Nie mogę wyjść z osłupienia, że dałam się tak omamić i popełniłam koleją zdradę z tuszem tej marki. Czego nie mogę mu odebrać, to na pewno jest to, że ciągle wydaje się być naprawdę świeży i nie chce się skończyć, nie rozumiem więc dlaczego po dłuższym użytkowaniu zachowuje się na rzęsach tak, a nie inaczej. Trudna to dla mnie zagadka. Ja nie polecam, ale wiem, że są wśród Was osoby, które mają dobre relacje z tuszami marki Rimmel.